12. niedziela po Trójcy Św.

Łaska Pana naszego Jezusa Chrystusa, miłość Boga Ojca wszechmogącego i społeczność Ducha Świętego te niechaj będą z nami wszystkimi. Amen.

Tekst kazalny: I Kor. 3, 9-15.

Zanim przejdę do omawiania tekstu przeznaczonego do dzisiejszego rozważania, chciałbym przypomnieć i po krótce omówić tekst z Ewangelii Marka, a też przeznaczony do rozważań w 12 niedziele po Trójcy Świętej. Mówi on o tym, iż do Jezusa przebywającego w Betsaidzie przyprowadzono ślepego. Jezus wziął go za rękę i wyprowadził poza wieś i tam go uzdrowił. Myślę, że historia ta w jakiś sposób łączy się z dzisiejszym tekstem. Spróbuję to teraz pokazać. Kto przez chwilę pomyśli o świecie, o ludzkości, ten dostrzeże, że człowiek nieraz upodabnia się do ślepego, który błąka się w ciemnościach. Niektórzy w swej ślepocie prześcigają się w biegu ku własnemu unicestwieniu. Znamieniem tego stanu bywa, że życie zaczyna się toczyć tylko wokół siebie. Co dzieje się poza moim własnym „ja”, tego nie widzę, albo nie interesuję się tym. Człowiek staje się bliźnim jedynie sobie samemu. To jest patologiczne. Ustają wtedy więzi towarzyskie, sąsiedzkie, międzyludzkie. Im bardziej zaś ludzie oddalają się od siebie, tym bardziej chylą się ku przepaści. Bóg jednak nie chce zagłady. Jesteśmy powołani do innego obrazu, do więzi. Bóg sam nas do niej prowadzi przez tego, który jest fundamentem wiary i nadziei i miłości, Jezusa Chrystusa. Zetknięcie się z nim, spotkanie i obcowanie otwiera oczy, uszy i serca, i prowadzi do wyznania: „Ty jesteś Chrystus, Syn Boga Żywego.” To zapewne miało miejsce w życiu tego ślepego z Betsaidy i wielu innych przez Jezusa uzdrowionych ludzi. To miało miejsce w życiu Piotra, podobnie Pawła pod Damaszkiem, wreszcie licznych po nich. Daty i godziny tego spotkania i przeżycia bardzo rzadko dają się ściśle ustalić. Pewne jest, że miało to miejsce wtedy, gdy Jezus Chrystus stał się gruntem, fundamentem ich wiary. Tak wkracza nowa nadzieja w nasze życie. Prowadzi nas Jezus Chrystus, jak tego ślepego z Betsaidy do swego Kościoła i do społeczności z Bogiem. Chce leczyć wszystkich bez różnicy. Wyraźną naszą szkodą jest, że Boże spoglądanie na nas wskazujemy częściej jako przestrogę niż jako podstawę nadziei, tej zwykłej codziennej, egzystencjalnej nadziei, bez której przecież niepodobna żyć. Nawet można odnieść wrażenie, że chrystocentrycznie ukierunkowani, z Bogiem wiązaną nadzieję nakierowaliśmy wyłącznie na sprawy pozadoczesne, tego ostatecznego wymiaru zbawienia w otwarciu przed nami Domu Ojca w niebiesiech. Przestrzeń ziemi i obecnego na niej czasu człowiek zawłaszczył sobie i uczynił jakimś dziwnym terytorium swojej własnej zapobiegliwości, przedsiębiorczości, gry, nawet siłowej przepychanki, w końcu świata, nad którym jako memento postawić by trzeba słowa Alberta Camus: „Któż mówi o zwycięstwie? Przetrwać – to wszystko.” To jednak nie brzmi jak wyznanie nadziei. Raczej jak wiara w nieuchronność bólu, klęsk, ograniczeń… Czy tak powinno być? Myślę, że nie. Apostoł Paweł wyraźnie wskazuje nam nasze zadanie tu na ziemi, a więc zwiastowanie Dobrej Nowiny o Jezusie Chrystusie i o tym, co On dla nas uczynił. Nie mówię tu wcale o tym, że mamy teraz wychodzić na ulice zaczepiać ludzi i mówić jak dobry jest Pan. Takie działanie nie jednokrotnie może przynieść zupełnie inny efekt od tego, jaki sobie zamierzyliśmy na samym początku. Zamiast zachęcić ludzi możemy ich wystraszyć. Możemy natomiast świadczyć naszym życiem, kim dla nas jest Bóg. Mogą to być naprawdę drobne rzeczy jak choćby uśmiech czy dobre słowo. Jest taka piosenka dziecięca, której słowa brzmią każdy święty uśmiechnięty. Czy nie jest tak, że mając fundament, jakim jest ukrzyżowany za nasze grzechy Jezus Chrystus powinniśmy się cieszyć, że tak nie wiele brakuje nam do zbawienia? Wystarczy tylko uwierzyć. Tak jak już wcześniej powiedziałem wznoszenie budowli na fundamencie, jaki mamy, a jakim jest Jezus, nie musi polegać na wychodzeniu na ulice i głoszeniu Słowa Bożego. Każdy z nas ma jakiś dar i chyba budowanie na tym polega, że mamy fundament i każdy z nas daje to, co potrafi i na tyle na ile może. Najważniejsze jednak, aby pamiętać, że wszystkim nam dano sprawiedliwie, naj właściwiej jak potrzeba oraz że wszystkie nasze posiadane talenty (dary) są jednakowo ważne i potrzebne. Tylko łącząc je razem możemy coś zbudować. Niektórzy ludzie rysują plany potężnej katedry, inni ją budują i dekorują, a inni komponują już muzykę, którą później – jeszcze ktoś inny – zaprezentuje na wykonanych wcześniej organach. Każdy otrzymał jakiś talent, który później musi spożytkować, aby katedra mogła powstać i służyć innym w celach, do których została przeznaczona. I nikt – nawet architekt, który katedrę zaprojektował – nie jest księciem wśród jej wykonawców. Tak też przyjdzie kiedyś prawdziwy Pan, aby zapytać jak budowaliśmy Jego Królestwo? Jak w tej budowie korzystaliśmy z powierzonych narzędzi? Czy rozwijaliśmy i dbaliśmy o wszystkie talenty, które zostały lam dane? Bóg oczekuje naszej inicjatywy i naszego działania. I nie należy w tym miejscu mylić dwóch istotnych wartości – nie należy mylić Bożego usprawiedliwienia danego człowiekowi darmo z wezwaniem do współbudowania Bożego Królestwa. Wezwaniem, które urzeczywistnić można poprzez naśladowanie Chrystusa, dawaniem świadectwa z naszej wiary i z naszej miłości, a to wszystko dzięki używaniu powierzonych nam talentów. Tylko niewielu z nas osiągnie mistrzostwo w korzystaniu z tych darów. Tylko niewielu będzie śpiewało jak Pavarotti, uprawiało politykę jak Churchill, malowało jak Rembrandt, czy komponowało jak Bach. Ale to nie o to tutaj chodzi. Ważne jest, aby to, co robimy, robić jak najlepiej i wiedzieć, po co się to robi. A czynimy to nie dla siebie, ale dla Pana, dla Jego Królestwa. Nigdy nie pytajmy znużeni: co ja mogę zrobić? Takie pytanie to nic innego jak zakopywanie w ziemi darowanej monety. Na fundamencie Chrystusa różni ludzie wznoszą różne budowle. Nie chodzi tu o budowanie rzeczy niewłaściwych, lecz nieodpowiadającym wymaganiom. Ktoś może przedstawić swojemu bliźniemu taką wersję chrześcijaństwa, w której pewne sprawy są słabo podkreślone, a inne rozwodnione. Jedna strona zostaje przeakcentowana, a druga wogóle niewspomniana. W tego rodzaju chrześcijaństwie jest zachwiana równowaga i stąd rzeczy ulegają zniekształceniu. Wspomniany przez Pawła dzień jest Dniem powrotu Chrystusa. Będzie to ostateczny sprawdzian każdego działania. Rzeczy niewłaściwe i wypaczone ulegną zniszczeniu. Jednak ze względu na miłosierdzie Boże nawet nie umiejętny budowniczy zostanie uratowany, ponieważ przynajmniej starał się czynić coś dla sprawy Chrystusowej. W najlepszym wypadku wszystkie nasze wersje chrześcijaństwa są nieodpowiednie. Odchylenia od ideału jednak nie powinniśmy sprawdzać swoimi przesądami czy przypuszczeniami, poparciem tego czy owego teologa. Większych odchyleń unikniemy wtedy, gdy na swoje chrześcijaństwo będziemy patrzeć przez pryzmat Nowego Testamentu. Longinus, wielki krytyk literatury greckiej, podaje swoim studentom następującą radę: „Jeżeli coś napiszesz to zapytaj siebie, jak to samo napisałby Homer czy Demostenes”. Mówiąc o Chrystusie powinniśmy mówić tak, jak gdyby Chrystus nas słuchał. Choć tak zresztą jest w rzeczywistości. Taki sprawdzian zachowa nas od wielu błędów. Musimy o tym wszystkim pamiętać, bo gdy przyjdzie czas ostatecznych i sprawiedliwych sądów ujawnione zostanie to, co było ukryte, i objawi zamysły serc. Jego sąd będzie w pełni sprawiedliwy i ostateczny. Zatem aby ostać się na tym sądzie musimy wypełnić słowa Apostoła Narodów i tak jak on głosić Słowo Boże i zmartwychwstałego Jezusa. Ale to nie tylko to, to także angażowanie się w życie parafii. Brak obojętności na to, co w parafii się dzieje. Jakże łatwo jest powiedzieć, że nie ma się czasu, że można przyjść w niedziele na nabożeństwo, ale to też wymagało od nas wielu wyrzeczeń. Bo akurat leciał dobry film w telewizji, bo można się było wyspać. Jednak czy na tym to polega? Chyba nie. Jak mamy świadczyć innym o Bogu, o Jezusie Chrystusie, kiedy sami tak naprawdę nie bardzo chcemy się zaangażować w życie kościoła? Muszę szczerze przyznać, że sam należę do osób, które nie lubią wychodzić przed szereg. Jednak z racji studiów, jakich się podjąłem jestem do tego w jakiś sposób zmuszony. Chcąc mieć zaliczone praktyki muszę wyjść na środek. Jest to duży stres. Na szczęście toga jest długa to nie widać jak trzęsą mi się nogi, a na ambonie widać mnie tylko od pasa w górę. Ale dosyć o mnie, powiedziałem to wszystko żeby wam uzmysłowić, że nieraz trzeba przełamać swoją niechęć, stres, wyjść przed szereg. Należy to zrobić, jeżeli chce się przysłużyć do budowania Kościoła Chrystusa tu na ziemi. Nie chodzi mi tu o budowle, ale o Kościół, jaki mamy w sercach i jaki mogą mieć inni dzięki naszej pracy. Bądźmy jak Apostoł Paweł, który gdziekolwiek szedł zakładał ten sam fundament. Było nim zwiastowanie faktów o życiu i śmierci Jezusa Chrystusa. Amen.

A pokój Boży, który przewyższa wszelki rozum strzec będzie serc naszych i myśli naszych w Jezusie Chrystusie. Amen.

Marcin Liberacki, student teologii
Lublin, dnia 10.08.2008