Zimowisko rodzinne w Istebnej

W dniach od 23-28 stycznia dziewiętnastoosobowa grupa z naszej Parafii pojechała na zimowisko do Istebnej w Beskidzie Śląskim. Naszą bazą był gościnny dom tamtejszej Parafii Ewangelicko-Augsburskiej. Cieszymy się, że i tym razem Bóg pobłogosławił nam pobyt w Istebnej znakomitą pogodą, zdrowiem, radością wszystkich uczestników. Oczywiście jeździliśmy na nartach, snowboardzie, mieliśmy kulig z pieczeniem kiełbasek, jeden dzień spędziliśmy w aquaparku, zwiedziliśmy chatę Kawuloka, a także tamtejszy kościół. Poranki i wieczory spędziliśmy na wspólnym śpiewie, rozważaniu Pisma Świętego, grach i konkursach. Cieszę się, że wszyscy wrócili z pozytywnymi wrażeniami i postanowieniem powrotu do Istebnej w przyszłym roku. Obszerne relacje z zimowiska do wglądu na stronie internetowej parafii lublin.luteranie.pl.

 

Już czwarty raz pojechałam na zimowisko do Istebnej. Teraz to już chyba jako weteranka. Po tylu latach, w miarę stałym składzie z dodatkiem świeżej energii nowych uczestników, wyruszyliśmy z nadzieją, że będzie fajnie. Było świetnie! Naprawdę.
Przyjechaliśmy, a właściwie niemal „wróciliśmy” jak do siebie.
Codziennie rano i wieczorem mieliśmy spotkania. Śpiewaliśmy, czytaliśmy i rozważaliśmy Słowo Boże. Czyli przede wszystkim spędzaliśmy czas razem ze sobą i Bogiem. Podczas wieczornych spotkań miały miejsce też gry i zabawy. Ta część była zawsze emocjonująca. Nie obyło się bez spięć z Jury. Mała Lila podniosła raz poziom adrenaliny, gdy rzucając przedmiotami, zdecydowała, że drużyna Omega nie dostanie dwóch spornych punktów. Mi to nie przeszkadzało (byłam w drużynie Alfa), ale było trochę zamieszania. Zakończyliśmy jednak grę w pokoju. Tak przynajmniej myślę.
Nie mogę pominąć jedzenia. Było pyszne, a piosenka „Chodźcie jeść” jest dla mnie hitem każdego zimowiska. Zwłaszcza jak się ją śpiewa trzydzieści razy czekając na spóźnialskich.
Naturalnie były narty. Ewentualnie snowbord, ale wiadomo, że narty są dla elity (ja jeździłam na nartach). Muszę w tym miejscu wspomnieć o pewnym ciekawym incydencie. Jakub (Sendorina Owsiak), Marcel oraz Franek okrążali na nartach las obok stoku. Nie było to chyba do końca bezpieczne. W lasku spotkali policjantów. Dostali ostrzeżenie i ulotkę zatytułowaną „Stok nie jest dla bałwanów” (nie żeby chcieli im coś zasugerować). Oczywiście co się na niej znajdowało? Dekalog narciarza. Więc zapoznaliśmy się ze świecką wersją dziesięciu przykazań.
Byliśmy w Chacie Kowoluka. Byłam tam chyba trzy razy, ale zawsze mnie zaskakuje. Przewodnik jest świetny, jak ktoś z Państwa będzie gdzieś w tamtych okolicach, radzę tę chatkę odwiedzić. Jak co roku był kulig z kiełbaskami, ale w tym roku był jeszcze bardziej wyjątkowy. Pierwszy raz od tych czterech lat było dość śniegu i zamiast wozami jeździliśmy saniami. Jak co roku weszliśmy na drewniane wieże na polanie na której zawsze pieczemy kiełbaski.
Z czystego sentymentu. Sentyment wzbudziły we mnie imiona koni, które nas wiozły: Siwek, Kasztan, Klementyna i Lolek. Lolek jest z nich najmłodszy i raczej spotkałam go pierwszy raz, jednak jestem pewna, że już korzystałam z usług pozostałej trójki.
Z naszych aktywności chyba najbardziej podobały mi się spacery i zjazdy wyciągiem w dół.
Zapomniałam wspomnieć, że wybraliśmy się raz wieczorem na narty. Gdy było już całkiem ciemno. Coś takiego jest niesamowitym przeżyciem. Po zjeżdżaniu śpiewaliśmy w wypożyczalni jedną z nowo poznanych piosenek..
Fajnie jest poczuć się częścią zamkniętej grupy.
Filmy też oglądaliśmy. Największym powodzeniem cieszyła się druga część „Więźnia Labiryntu”. Zwłaszcza, że prawie wszyscy co wiedzieli o co chodziło w jedynce i co się dzieje sobie poszli. W rezultacie film zrozumiał chyba tylko Marcel, który oglądał pierwszą część. My natomiast cały film próbowaliśmy rozgryźć, co to ten DRESZCZ, kim są te zombie i dlaczego bohaterowie są niby odporni, skoro jeden z nich zaczął też się zmieniać w zombie. Same pytania, żadnych odpowiedzi. Super film!
Ostatniej nocy część grupy siedziało dłużej i graliśmy w wisielca. Owsiak (Jakub) wykazywał się też umiejętnościami rysowania. Nie mam na to słów. O północy wyglądaliśmy przez okno i obserwowaliśmy fajerwerki puszczone ze „Złotego Gronia”. Obchodzili tam chiński nowy rok. To było piękne i imponujące zakończenie zimowiska, oczywiście zwieńczone jeszcze drogą powrotną w miłej atmosferze.
W tej relacji używałam wielu słów w rodzaju „jak co roku”, „znów”. Komuś z zewnątrz może się wydać, że jest ciągle to samo, że się to musi nudzić. Nic bardziej mylnego. Każdy wyjazd to nowa, wyjątkowa przygoda, a drobne powtarzające się punkty planu stają się tradycjami dopełniającymi nowości. Polecam ten wyjazd każdemu. W każdym wieku. Grupa pod tym względem jest zawsze zróżnicowana, a i tak jesteśmy tam jak jedna wielka rodzina. Nie ma co się zastanawiać. Trzeba pojechać!

Katarzyna Kasprzak