Powiedzieć, że byliśmy podekscytowani, spotykając się w ten piękny poniedziałek na dworcu, to jak nie powiedzieć nic. Większość uczestników zimowiska właśnie zaczynała ferie, a dla mnie to był pierwszy dłuższy urlop od czasu rozpoczęcia pracy (17.02 – 22.02). Na dodatek pogoda w górach miała nam sprzyjać: miało być zimno i miał być śnieg. Czego chcieć więcej?

Nasza podróż i tym razem miała być wieloetapowa i przebiegła bez większych komplikacji. Wprawdzie przed drugą przesiadką okazało się, że z ponad trzydziestu minut zapasu zostało nam jakieś minus dziesięć, ale na szczęście po zgłoszeniu tego faktu konduktorowi specjalnie dla nas zatrzymano pociąg kolei śląskich, by na nas zaczekał. Sama podróż nim jak zwykle była interesująca. Jak się wsiada w Katowicach, to praktycznie nigdy nie ma już miejsc siedzących. Siedzieliśmy więc na podłodze przy drzwiach, co chwilę przepuszczając ludzi, którzy chcieli wysiąść. Zawsze doceniam takie uroki podróży, od razu czuć, że zbliża się przygoda. Dalej nadszedł czas na przejazd busem z Wisły. Ja i Tosia zostałyśmy zwiadowcami naszej ekspedycji i ruszyłyśmy na poszukiwanie przystanku. Szybko odczułam, że to co tej zimy w Lublinie nazywaliśmy „mrozem” nijak się ma do tego, co było w Wiśle. Na nasze szczęście ostatni bus jeszcze nie odjechał, ale musieliśmy ponad godzinę poczekać. Sala oczekiwań na dworcu autobusowym była ciepła i miała całkiem sporo miejsc siedzących, więc siedziało się tam całkiem przyjemnie. Okazało się, że kilka innych grup ludzi również szukało tam schronienia przed mrozem, więc czekaliśmy razem. Z jakiegoś powodu lubię takie rzeczy. Patrzysz na tych innych ludzi i zastanawiasz się skąd pochodzą, jakie mają plany i co ich czeka. Mimo że nasze drogi są różne, nieznane, to zostajemy połączeni na tym etapie podróży. Nawet jeśli nie zamienimy ze sobą ani słowa- jesteśmy teraz zjednoczeni. W jednym miejscu. W jednym oczekiwaniu.
Gdy autobus podjechał, czekała nas bardzo miła niespodzianka: kierowca zgodził się zawieźć nas pod sam kościół i nawet życzył nam miłego pobytu na do widzenia. Ciężko nawet powiedzieć jak byliśmy wdzięczni, że po tak długiej podróży nie musimy nigdzie już iść. Na miejscu z ulgą odgrzaliśmy i zjedliśmy późną obiadokolację, zanieśliśmy rzeczy do pokoi i spotkaliśmy się w salce, by omówić plan zimowiska. Samo spotkanie nie było długie – trochę gry i śpiewania, rozważania Słowa Bożego, krótkie zabawy. Potem wszyscy zmęczeni, ale i zadowoleni zaczęliśmy się szykować do snu (dobra, była jeszcze walka o pokoje, chłopaki kontra dziewczyny, ale uznajmy, że spokojnie poszliśmy spać).
To była zresztą jedyna noc jaką my, dziewczyny, spędziłyśmy w swoim pokoju. Okazało się bowiem, że w naszym pokoju było nieszczelne okno i było tam delikatnie mówiąc, zimno. Ale to tylko sprawiło, że wyjazd zrobił się ciekawszy, bowiem od teraz rozpoczęłyśmy koczowniczy tryb życia. Na noc przenosiłyśmy materace i pościel do salki, a rano, przy blasku słońca, zanosiłyśmy wszystko z powrotem do pokoju. Spanie w takich miejscach, miejscach spotkań, zawsze mnie ekscytuje. To jak fantazja z dzieciństwa z pozostaniem na noc w szkole. Miejsce, które dobrze znasz, które nagle zmienia swoją funkcje. Poza tym takie przygody przeżywane z innymi zawsze są jednoczące w jakiś sposób.

Następne trzy dni przebiegły głównie pod znakiem stoku. W wypożyczalni sprzętu narciarskiego większość wybrała narty, ja i Piotr zostaliśmy przy snowboardzie. Lila, Amelka i pani Ania chodziły na sanki. Daniel nie dołączył do nas w zimowym szaleństwie, ale codziennie zwiedzał okoliczne miejscowości.
Moje początki snowboardowe, które przeżywałam kilka lat temu, były dosyć żałosne. Czułam się wtedy jakby ktoś przywiązał mnie do deski do prasowania i spuścił w dół zbocza. W sumie, to porównanie nie jest dalekie od prawdy. Teraz jednak czuję się na snowboardzie już dosyć pewnie. Nic zachwycającego nie potrafię zrobić, ale umiem się zatrzymywać i skręcać, a to mi pełni wystarcza.
Byłam wolniejsza od naszych sprawnych narciarzy, więc przez większość czasu jeździłam sama, co dało mi duże możliwości obserwacji naszej młodzieży. Jeździli w grupie, tworząc taki narciarski gang. Razem sobie pomagali, skakali wjeżdżając na małą śnieżną rampę, a kiedy ktoś się wywrócił zatrzymywali się wszyscy (nieraz sami się przy tym wywracając). Czekali na siebie, troszczyli się o to, by nikt nie został sam. To było bardzo słodkie.

Później ja z Piotrem też jeździliśmy razem, tworząc konkurencyjną koalicje snowboardzistów.
W ogóle wszyscy mogliśmy na siebie liczyć. Nie raz jeździłam sobie spokojnie i nagle słyszałam z wyciągu: „Dawaj Kasia! Uuu!” i patrząc w górę widziałam uśmiechnięte twarze i machających do mnie ludzi. Było to bardzo miłe uczucie.
Codzienne jeżdżenie urozmaicały też wspólne przerwy na kanapki, względnie na zakup czekolady czy fryteczek.
Oczywiście nasze coroczne zimowiska to nie tylko uczta dla ciała, ale i dla duszy. We wtorek odwiedził nas ksiądz Bogdan Wawrzeczko z żoną Anielą, którzy przyjechali do nas aż ze Zgierza. Opowiadali nam o prześladowaniach chrześcijan w innych krajach i o działaniach organizacji Open Doors. Było to bardzo cenne doświadczenie. Człowiek jakoś na co dzień nie myśli za dużo o swojej wolności, niezależności. O tym, że w większości przypadków, w naszym kraju najgorsze, co może spotkać człowieka za bycie chrześcijaninem, to uśmiechy politowania, a nie skazanie Ciebie i całej twojej rodziny na pracę w obozie lub śmierć w więzieniu. Powinniśmy o tym pamiętać, być za to wdzięczni, ale i stale modlić się o naszych braci w wierze.
W środę byłam trochę zestresowana, ponieważ był to mój dzień na prowadzenie duchowych rozważań. Bóg dał mi tego dnia do rozważenia bardzo ciekawe teksty: „Jeśli pan domu nie zbuduje, próżno się trudzą ci, którzy go budują” Ps 127,1 i tekst z listu apostoła Pawła do Rzymian 4, 1-8 opowiadający o tym, że nawet nasz praojciec w wierze, Abraham, nie był usprawiedliwiony z uczynków, ale z łaski przez wiarę.

Gdy byłam konfirmantką mieliśmy pracę domową związaną z czterema filarami naszej wiary. Oczywiście, jako bardzo zapracowana gimnazjalistka, usiadłam do tego tuż przed religią. Miałam problem ze zrozumieniem zwłaszcza zasady „Sola gratia” (tylko łaska). Siedziałam w jadłodajni, która wtedy znajdowała się przy Ogrodzie Saskim. Pomodliłam się, by Bóg mi to wszystko wytłumaczył. Mimowolnie otworzyłam wtedy Biblię na innym, bardzo podobnym fragmencie: „Albowiem łaską zbawieni jesteście przez wiarę, i to nie z was: Boży to dar; Nie z uczynków, aby się kto nie chlubił” Ef 2, 8-9. Czemu wspominam o tym wydarzeniu? Po prostu, wydaje mi się to ważne. Ten przekaz jest ważny.
Nie wiem czy udało mi się przekazać młodzieży, co ten tekst dla mnie znaczy. Nie jest to łatwe. W końcu wyjaśnienie, że to łaska daje nam wiarę, a dzięki wierze doznajemy łaski, nie brzmi zbyt klarownie. Zaś to, że nasze uczynki nie sprawią, że będziemy usprawiedliwieni, może być dla niektórych depresyjne, choć powinno być pocieszające. Kluczowe w tym jest zorientowanie się na Boga. Zaufanie jest kluczowe. Jeśli Bóg jest dobry, to nie musisz się bać, że wykorzysta swoją siłę przeciwko tobie, że nie udzieli Ci łaski, gdy będziesz tego potrzebował. Nie, nie dojdziesz do zbawienia sam, bo jesteś za słaby, ale skoro Bóg jest miłosierny i wierny, to czego się masz bać? Czy jednak łatwo jest nam myśleć o tym w ten sposób?
Po tej prelekcji poza codziennymi zabawami obejrzeliśmy film, dosyć wyjątkowy, mianowicie „Szkołę uczuć”. Dlaczego wyjątkowy, bo doskonale pamiętam okoliczności, gdy oglądałam go po raz pierwszy. Ksiądz Grzegorz koniecznie chciał go nam pokazać na pierwszym parafialnym zimowisku. Oczywiście wszyscy strasznie narzekali i stękali, że romans, do tego dramat i w ogóle, co to miało być? Chyba tylko ja nie protestowałam za bardzo, bo cieszyłam się, że tym razem nie będziemy oglądać żadnego horroru. Zadziwiające dla mnie było to, że po seansie ci dumni nastolatkowie, w większości faceci brzydzący się romansem, stwierdzili, że to super film. Mój brat do dziś twierdzi, że ten film w jakiś sposób zmienił jego życie. Choć może na mnie nie wywarł nigdy tak ogromnego wrażenia, nie zapomnę zdziwienia jakie przeżyłam wtedy, gdy wszyscy mówili jak bardzo im się podobał.

Wcześniej tego dnia jakoś mi się to wszystko przypomniało i wspomniałam o tym w rozmowie z Księdzem, który stwierdził, ze nadszedł czas, by pokazać ten film młodszemu pokoleniu. Czy im się podobało? Chyba nie do mnie należy głos w tej sprawie.
W czwartek rozważania prowadziła Pani Ania. Głównym mianownikiem było: Powołanie. Nasi podopieczni mieli napisać na kartkach kim chcą zostać w przyszłości, a potem robiliśmy test osobowości wg Junga, by zobaczyć na ile pragnienia nasze pokrywają się z tym, kim jesteśmy jako ludzie.
Ja ten test wykonywałam już parę razy, więc wyniki ENFJ nie zaskoczył mnie. Najciekawsze w tym było słuchanie rezultatów innych uczestników. Tylko jeden typ osobowości pojawiał się więcej niż raz, co czyniło z nas bardzo różnorodną grupę pod względem charakterologicznym.
Poza tym okazało się, że mamy pośród siebie przyszłych prawników, muzyków, behawiorystów, logistyków, naukowców… naprawdę niesamowite.
Piątek miał mieć inny schemat niż pozostałe dni. W czwartek byliśmy na wieczornym zjeżdżaniu i oddaliśmy już sprzęt do wypożyczalni. Ten dzień miał być przeznaczony na basen i kulig.
Na basenie w tym roku więcej pływałam, delektując się ciepłą wodą i stanem nieważkości. Oczywiście nie obyło się bez spania w sali z jonizowanym powietrzem. W tym roku nawet było jeszcze bardziej komfortowo, bo w strefie spa były do wzięcia małe prześcieradełka. Dzięki temu mogłam wykorzystać ręcznik jako poduszeczkę i wciąż miałam się czym przykryć.
Co warte wspomnienia, na obiad tego dnia były nasze ukochane pampuchy. Z sosem jagodowym, śmietanowo-truskawkowym lub topionym masełkiem, albo z wszystkim naraz. Jak kto wolał.
Na kuligu prześpiewaliśmy prawie cały śpiewnik. Naprawdę, jestem pod szczerym wrażeniem ile znamy chrześcijańskich piosenek. Była też przerwa na bitwę na śnieżki.
Na koniec kuligu w drewnianej chacie zostaliśmy poczęstowani ciepłą herbatą i kiełbaskami. Dla mnie, ze względu na to, że nie jem mięsa, specjalnie przygotowano pierogi ruskie, za co byłam ogromnie wdzięczna.
W pewnym momencie zaczęła grać orkiestra. Inna grupa, która też właśnie skończyła kulig, ruszyła do tańca. Ja, Tosia, Alina, Robert i Ada również dołączyliśmy do zabawy.
Na kuligu towarzyszyli nam również rodzice Ady i Julka, oraz ich starsza siostra Nela. Po tańcach przyszedł czas, aby się z nimi pożegnać. Ruszali ku dalszym feriowym przygodom, tym razem we Włoszech.
Po kuligu poszliśmy na górkę. Mieliśmy dwa jabłuszka i jedne plastikowe sanki, a do tego chłopcy znaleźli fragmenty czegoś, co kiedyś też chyba było jabłuszkiem. Jeździło się bardzo fajnie. Na końcu górki było podwyższenie kończące się stromym spadkiem. Z dumą muszę przyznać, że ze dwa razy udało mi się na tyle rozpędzić, by to wzniesienie pokonać.
Ciężko mi powiedzieć na którym z naszych profesjonalnych sprzętów mi się lepiej jeździło, choć chłopcy zgodnie wskazywali te plastikowe fragmenty domniemanego jabłuszka, za zdecydowany numer jeden.

Ostatnia noc nie mogła być spokojna, wiedziałam o tym. Nie ze względu na naszą młodzież, co to, to nie. Wiedziałam po prostu, że Ksiądz coś kombinuje. Mimochodem w ostatnich dniach co jakiś czas wspominał, że na parafii grasuje podobno „Mumio-potwór”, więc trzeba uważać w nocy i takie tam. Zaś w piątek po wieczornej modlitwie powiedział nam wprost, że podobno potwór uaktywnia się zawsze w zieloną noc danej grupy, więc mamy się mieć na baczności. „No ładnie”- pomyślałam. Jednak jako że nie było natychmiastowych konsekwencji tych słów, wyleciało mi to z głowy. Koło północy byliśmy w kuchni. Młodzież sypała sobie płatki do misek, czy robiła kanapki, a ja popijałam swoją herbatę opierając się o blat stołu. W tym harmiderze nawet nie zwróciłam uwagi na to, że ktoś zapukał do drzwi kuchni. Jeden z chłopców podszedł, żeby otworzyć i…to był nasz Ksiądz w masce mumii z wyłupiastymi oczami. Wyjrzał przez szparę w drzwiach z okrzykiem „buu!” po czym szybko uciekł. Oczywiście oblałam się przez to herbatą. Jakżeby inaczej. W kuchni od razu zrobił się raban. Tylko ja podczas tego zdarzenia stałam w taki sposób, że widziałam przez uchylone drzwi tę upiorną maskę, więc musiałam wszystkim opowiadać co widziałam. O ile chłopcy zdawali się nie wzruszeni, o tyle na dziewczynach zrobiło to spore wrażenie, na tyle, że Tosia zabrała ze sobą z kuchni tackę, żeby się bronić i wszystkie zarządziły, że powinnam iść pierwsza, bo jestem ich opiekunką. Szczerze, mnie łatwo przestraszyć, a horrory to zdecydowanie nie jest mój gatunek kina, ale wiedziałam, że mają racje. Jestem dorosła, względnie dojrzała, a przede wszystkim za nich odpowiedzialna, więc powinnam dawać przykład męstwa i odwagi. Udało mi się bez strat odprowadzić moją małą trzódkę do salki.
Zaraz zaczęły się desperackie plany jak powstrzymać Księdza, a raczej „Mumio-potwora”, przed nawiedzeniem nas w nocy. Właściwie to byłam całkiem pewna, że w bitwie kto pierwszy pójdzie spać, między nastolatkami, a księdzem, ten drugi ma małe szanse na sukces. Przejęcie było jednak prawdziwe, więc starałam się wesprzeć emocjonalnie podopiecznych. Musiałam też towarzyszyć w wędrówkach Lili z salki do pokoju i z powrotem, choć sama miałam małą ochotę na wychodzenie na ciemny korytarz. Ostatni raz potwór pojawił się przed szybą drzwi do salki, ale nie wszedł do środka. „I dobrze dla niego”-pomyślałam zasypiając i patrząc na tackę, która spoczywała na podłodze obok materaca Tosi – „Gdyby Mumio-potwór spróbował wejść, mógłby się nieźle zdziwić”.
Droga powrotna do Lublina była spokojna, bez większych przygód. Trochę graliśmy w Uno, trochę spaliśmy.

W czasie podróży czytałam ciekawą książkę: „Glenkill. Sprawiedliwość Owiec” Leonie Swann. Nie muszę mówić, że w sklepie wzięłam ją do ręki tylko dlatego, że miała zwierzę w tytule, a kupiłam gdy przeczytałam, że to „najlepszy owczy kryminał jaki przeczytam w tym roku”. Historia jest dosyć prosta. Stado owiec znajduje swojego pasterza martwego na pastwisku i postanawiają dociec, kto go zamordował.
To co w tej książce mnie intryguje, to różnica perspektyw. Jak to, co wiemy, albo myślimy, że wiemy o otaczającym nas świecie wpływa na to, jakie wnioski wyciągamy. Bo przecież każda owca wie, że dusza powiązana jest ze zmysłem węchu, więc ludzie albo jej nie mają, albo jest ona u nich bardzo mała.
Kot, któremu oczyszczasz ranę widzi Cię jako oprawcę sprawiającego mu ból. Nie ma w perspektywie, że bez tego straciłby łapę, albo nawet życie.
Perspektywa jest ważna. „Bo myśli moje, to nie myśli wasze, a drogi wasze to nie drogi moje” Iz 55, 8-9.
Nie wiemy co planuje dla nas Bóg. Musimy mu po prostu zaufać.
P.S. Oczywiście nie byłabym sobą gdybym w całym tekście nie wspomniała o zwierzakach, które towarzyszyły nam w tej przygodzie. Pierwszego dnia podszedł do nas przyjazny piesek, który został roboczo nazwany Wilhelm. Piesek był wyraźnie czyjś, ale z nieznanych nam powodów odprowadził nas pod wyciąg, a potem wrócił do siebie. Dziękujemy Wilhelmie za to, że pilnowałeś nas wtedy. Dziękuję Bogu za cztery przepiękne konie, które wiozły nas na kuligu i oczywiście podziękowania i uznanie należą się Zoli, naszej małej sznaucerce, która zawsze jest promykiem słońca na zimowiskach.
Lek. wet. Katarzyna Kasprzak