Wspomnienia 1939-1944

Męża mojego poznałam w
Chełmie w 1940 r. Moim zadaniem była opieka nad niemieckimi przedszkolami
i szkołami ludowymi oraz troszczenie się o kantorów i nauczycieli
tworzących personel szkół. Na początku 1940 r. pastor Richter został
przeniesiony z Chełma do Lublina i mieszkał na plebanii Krakowskie
Przedmieście 45. Zaręczyliśmy się w Lublinie i 29.XI.1941 pobraliśmy się.
Plebanię odwiedzałam już za czasów poprzednika mojego męża, pastora
Serwacego Frohlicha, z którego żoną byłam zaprzyjaźniona. Stosunki i
budynek po 1939 r. znam z osobistych przeżyć i znajomości. Pomagałam memu
późniejszemu mężowi przy urządzaniu biura Parafii i przy załatwianiu
najniezbędniejszego inwentarza do kancelarii kościelnej. Plebania była
pusta, pomieszczenie biurowe zamknięte, biblioteka składowana i ani
jednego współpracownika. Mój mąż spełniał początkowo sam wszystkie
czynności niezbędne do życia kościelnego. Był dozorcą, dzwonnikiem,
zakrystianem, kalikantem i pastorem. Widzę jeszcze, jak z rozwianą togą
biegł do dzwonnicy, gdzie obwieszczał nabożeństwo, do zakrystii, a po
nabożeństwie z powrotem do dzwonów, a w między czasie zastępował kalikanta
przy organach. Był to trudny czas.

Urzędnikami i
współpracownikami po 1940 byli:

Pani Amalia SEMANDINI była
Polką, która zarazem poprzez swego zmarłego męża miała obywatelstwo
szwajcarskie. Często pełniła wiernie swą służbę w strasznie zimnych
pomieszczeniach. Zasadniczo zarządzała przede wszystkim kasą. Miała
wówczas prawie 70 lat.

Jako następny został
zatrudniony pan Władysław KULN, który przejął urząd zakrystiana, wszystko,
co należało do obowiązków zakrystiana i kościelnego, od przygotowania i
sprzątania kościoła do służenia przy ołtarzu i przy wyjściu. Zagorzały
wielbiciel superintendenta dr Schoeneicha. Władał znakomicie językiem
rosyjskim, odbył za cara służbę w sotni kozackiej. Kulm miał przeszło 65
lat. Niemieckiego pochodzenia.

Jako trzeci został
zatrudniony pan Zdzisław ROŻEK, około 20 lat, maturzysta z Wilna władający
językiem niemieckim. Był Polakiem. Na zapytanie w urzędzie pracy, którego
kierownik , Niemiec z Reichu, miał syna w mej klasie szkolnej i do którego
się zwróciliśmy, został pan Rożek do nas skierowany. Chodziło o to, że
potrzebowaliśmy w kancelarii kogoś, kto mówiłby po niemiecku i po polsku.
Rożek był sympatyczny, łatwo się przystosował, przyjazny, chętny i budzący
zaufanie i spożytkował to w krótkim czasie kierując kancelarią. Był prawą
ręką mego męża – który wówczas został Distriktspffarer, tzn. sprawował
opiekę nie tylko nad Gminą kościelną w Lublinie i istniejącymi poza tym
kantoratami, ale bronił interesów wszystkich ówczesnych ewangelickich gmin
i kantoratów na Lubelszczyźnie między Bugiem a Wisłą i opiekował się
ewangelikami żyjącymi w rozproszeniu. Do tego dochodziło także
administrowanie majątkiem ówczesnych gmin na Lubelszczyźnie.

Pan Rożek miał bardzo
samodzielny zakres obowiązków, jako że mój mąż był często nieobecny
objeżdżając nowopowstające kantoraty, gminy i nieruchomości. Było ich w
sumie 113 w posiadaniu kościoła i musieliśmy nimi gospodarzyć aby, nie na
ostatku, zapewnić finansowe podstawy dla pracy kościelnej. W pracy tej pan
Rożek dobrze się sprawdził. Kancelaria rozporządzała jeszcze dwiema
maszynistkami: panną Reschke, volksdeutschką, i panną Marysią Dąbrowską,
która była niemieckiego pochodzenia.

Pan Rożek miał pełne zaufanie
mojego męża, Rady Kościelnej w Lublinie i lubelskiej Rady Seniorów.
Przejmował także, i czynił to z całego serca nabożeństwa czytane w
lubelskim kościele, gdy mąż mój kazał na wyjeździe. Znakomicie rozumiał
się z rdzennym Niemcem, panem Vohringerem, wierzącym i pobożnym
człowiekiem o nadzwyczajnej znajomości Biblii, który siadywał podczas
nabożeństwa z Biblią w ręku. Rożek brał także udział w konferencjach
kantorów volksdeutschów i był uważany za osobę zaufaną zarówno w Radzie
Kościelnej, jak i w Radzie Seniorów.

Rada Kościelna w Lublinie
składała się, tak jaki i w innych gminach, zasadniczo z volksdeutschów i
osób pochodzenia niemieckiego. Wśród 12 członków było tylko dwóch
rdzennych Niemców, pan Heinrich Husemann i pan Karl Vohringer.
Przewodniczącym był pastor Richter, zastępczym przewodniczącym
volksdeutsch Reinhold Hemmerling, urzędnik finansowy w Urzędzie Finansowym
w Lublinie w Republice Polskiej, a potem na tym samym stanowisku podczas
Generalnej Guberni. Z córką tegoż pana Hemmerlinga zaręczył się pan Rożek
i później ją poślubił.

W pracy w gminie pan Rożek
był bardzo aktywny, szczególnie w pracy z młodzieżą i w chórze. Miał
piękny głos. Wziął także udział w nabożeństwie jakie mój mąż odprawił w
Zamościu. Nasze nabożeństwo w Zamościu było zresztą niepożądane. Nie
udostępniono nam kościoła opustoszałego po wysiedlonych Polakach i
Ukraińcach. Raz odprawione zostało prowizoryczne nabożeństwo na stopniach
cerkwi. A nowi osiedleńcy volksdeutsche z okolicy Zamościa tłumnie
napływali na te nabożeństwa ku gniewowi pobliskiego posterunku SS Głównego
Urzędu ds. Rasy i Osiedleń, który używał polskich i prawosławnych
kościołów do innych celów.

Teraz o innych zatrudnionych
i współpracownikach. Pan Jan CHMIEL był kierowcą mojego męża, którego
wiernie woził wzdłuż i wszerz po Lubelszczyźnie. Był Polakiem, lat około
30.

Pan Józef SCHEINER, Cygan z
żoną i 5-giem dzieci, miał około 40 lat. Jako Cygan nie otrzymał żadnej
pracy, której warunkiem była zgoda na osiedlenie się w Lublinie zasadniczo
nie udzielana Cyganom. Został zatrudniony jako dzwonnik i dozorca.

Następnym zatrudnionym, jako
ogrodnik cmentarny, został Polak, pan Józef WOŹNIAK, około 30 lat,
sprawujący nadzór nad cmentarzem ewangelickim przy ul. Lipowej, na której
grzebani byli nie tylko należący do cywilnej gminy ewangelickiej, lecz
także umierający w lazaretach Wehrmachtu.

Wśród następnych został
zatrudniony Adolf Sztarkszwarc, szesnastoletni chłopiec, który przybył ze
swoją matką do Lublina z Bełżyc. Ojcem jego był niemiecki Żyd. Ludzie ci
nie dostawali nigdzie pozwolenia na osiedlenie. Było także zabronione
zatrudnianie Żydów i pół-Żydów w przedsiębiorstwach. Sztarkszwarc, choć
pół-Żyd, został zatrudniony jako woźny. Gdy matka i syn przyszli do mego
męża na rozmowę, obóz w Beżycach został zamknięty i wszyscy Żydzi zostali
tam zabici. Syn i matka znaleźli u nas schronienie. Mieszkali w tylnej
części plebanii.

Pan MISSOL był kierownikiem
chóru, a pan BOGASZ, Polak, organistą. Wśród współpracowników nie było ani
jednego rdzennego Niemca. Niektórzy pracownicy przez swą działalność w
Gminie mogli nie tylko zapewnić sobie środki do życia, lecz mieli przez to
także zezwolenie na osiedlenie i zamieszkanie w Lublinie, co wówczas z
powodów politycznych było bardzo ograniczone i udzielane tylko w celach
ważnych dla wojny oraz mieli dowód i Ausweis zatrudnienia, które
zabezpieczały i chroniły przed przymusowym rekrutowaniem i wywózką na
roboty do Reichu, przed “łapankami”.

Odgórnie nakazany podział
Kościoła Ewangelickiego w Generalnej Guberni na niemieckie i polskie gminy
nie został w Lublinie dokonany. Musiał być co prawda na drzwiach kościoła
i kancelarii umieszczony napis “Deutsche Evangelische Kirche”. A na
cmentarzu napis “Cmentarz Ewangelicki” został przez nieznanych sprawców
usunięty, a umieszczony napis “Deutscher Friedhof”. Po zwróceniu do
policji mąż mój umieścił napis “Deutscher evangelischer Friedhof”, który
został przez SS również usunięty. Ponownie umieszczono napis “Deutscher
Friedhof”.

W ukończonej w stanie surowym
kaplicy na cmentarzu krzyż na ścianie został usunięty a umieszczone
zostały żałobne runy SS wykonane w przylegającym obozie żydowskim na
rozkaz SS. Na zażalenia mego męża odebrano potem zarząd całego cmentarza
Gminie kościelnej Lublina i przekazano polskiej administracji miasta.
Właściwym zatem dla cmentarza będącego własnością Kościoła Ewangelickiego,
na którym grzebani zostali ewangelicy Polacy, volksdeutsche i Niemcy
rdzenni, był nie pastor gminy ewangelickiej, lecz urzędnik polskiej
administracji miasta. Prezydent miasta, który był bardzo porządnym
człowiekiem, usprawiedliwiał się przede mną.

Wszyscy pracownicy trzymali
się wiernie razem w służbie dla swej gminy ewangelickiej. Nie było napięć
narodowych. Wszyscy, którzy myśleli i czuli mniej czy bardziej po
niemiecku czy po polsku, jednoczyli się wobec zagrożenia ideologią III
Rzeszy i w odrzucaniu wszystkich narodowosocjalistycznych zarządzeń. Praca
w gminie lubelskiej dała parafianom i pracownikom w tym ciężkim wojennym
czasie poczucie pewnego, choć ograniczonego, bezpieczeństwa i ochrony, za
którą wszyscy byli wówczas wdzięczni. Choć lubelska gmina ewangelicka była
mała, dała wielu ludziom schronienie i bezpieczeństwo.

Mąż mój angażował się wówczas
całkowicie dla swych pracowników i dla Kościoła i to zarówno przeciwko
niemieckiemu zarządowi miasta jak i przeciwko władzom okręgu. Przeciwko
władzom miejskim chodziło wówczas o cmentarz, o park, teren na rogu
Krakowskiego Przedmieścia 45, o skwerek przy kościele jak i o dom
parafialny przy ul. Pierackiego 4, który miał być Gminie zabrany. W
administracji okręgu zasiadał wówczas dowódca SS, gubernator Wendler,
szwagier Himmlera, u którego mój mąż i starsi Kościoła Hemmerling, Paucha
i Arndt, volksdeutsche, składali skargi i protesty, co oznaczało
bezpośrednią groźbę aresztowania. Dzwony kościoła lubelskiego, które miały
być wydane na przetopienie, zostały dzięki jego interwencji pozostawione
parafii. Jako rdzenna Niemka mogłam mego męża w pewnej mierze chronić
przed donosami nacjonalistycznych i narodowosocjalistycznych kół
partyjnych, państwowych i przed władzami kościelnymi. Mój mąż był
wielokrotnie przesłuchiwany przez SS, miał “wizyty” funkcjonariuszy SS i
musiał znieść wiele przesłuchiwań i nieprzyjemności. Opieka kościelna nad
voksdeutschami i wstęp na zamojski obszar osiedleńczy zostały mu zakazane
pod groźbą kary przez dowódcę SS i policji. Sam zagrożony, wstawiał się
ciągle za swymi pracownikami i Gminą. Śmiałym wystąpieniem odebrał i
przywiózł z powrotem do Lublina lubelskie rejestry kościelne i archiwalia,
które narodowosocjalistyczne władze zarekwirowały i przekazały regionalnej
placówce genealogicznej w Krakowie.

W wyniku zarządzeń
ewakuacyjnych musiałam opuścić Lublin. Mąż mój tam pozostał. 20 lipca 1944
wyjechał służbowo z Lublina, co wiem dokładnie od mojej przyjaciółki
Ingeborg Landahl, po mężu Ahrens, i z rozmów z mym mężem. Podczas jego
nieobecności, za jego zgodą i przy pomocy pani Ingeborg Ahrens z domu
Landahl, pan Rożek miał załadować na wóz konny inwentarz biurowy z
kościoła, zakrystii i biura oraz służbowe rzeczy mojego męża, co też
zostało zrobione i o czym mąż mój przekonał się po swoim powrocie
22.07.1944. O tym, gdzie te rzeczy zostały, mógłby udzielić informacji
tylko pan Rożek. Mąż mój przez dwa dni był określany jako zaginiony.
22.07.1944 forpoczty oddziałów rosyjskich były już w Lublinie.

Erika Overmann-Richter